Pamiętam, jak miałam może z 8 czy 9 lat i dziwnie "dorosłe" jak na ten wiek przemyślenia. Przemyślenia i obawy. Potrafiłam płakać długo, naprawdę rzewnie i szczerze, bo bałam się PRZYSZŁOŚCI. Tak. Kiedy zaczynałam myśleć o tym, co będzie za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat, ogarniała mnie lekka panika. Płakałam z bezsilności. Naprawdę nie chciałam być dorosła!
Przyszłości można się bać, jak potwora, koszmaru, tragedii. Ale ja wolę ją widzieć jako PREZENT.
Dosyć ma dzień swojej biedy. Mt. 6,34
Ale teraz płaczę już częściej nie dlatego, że się boję. Płaczę, dlatego, że nie pojmuję ogromu miłości, która mnie otacza. Miłości, która we mnie mieszka. To ona stoi za tym, że czasem słucham ładnej melodii w połączeniu z mądrymi słowami ( popularnie nazywanej piosenką) i przychodzą łzy . Łzy serca wypełnionego Jego pokojem. Gorzej, kiedy to się dzieje w miejscu publicznym i głośne śpiewanie i taniec może być postrzegany jako... szaleństwo. Ale spokojnie, pracujemy nad tym z moim Tatą. Trochę odbiegając od tematu - myślę, że właśnie dlatego powstały zespoły uwielbienia. Żeby ludzie mogli oddawać Bogu chwałę publicznie tańcem i śpiewem bez przeszkód...
Tylko, że perspektywa się zmieniła i najzwyczajniej w świecie się tego NIE BOJĘ. Moje kilkadziesiąt lat życia tutaj jest tylko wycinkiem wieczności, piękną i wymagającą przygodą. Ale nie jest celem samo w sobie.